Forum dla wszystkich fascynatów pióra
FAQ Szukaj Użytkownicy Grupy
Rejestracja Zaloguj

Bohater [R][T][NZ][+13]

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.forumpisarzy.fora.pl Strona Główna -> Opowiadania
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Jeżozwierz
kurwy



Dołączył: 28 Lip 2012
Posty: 15
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Wielkopolska

PostWysłany: Czw 12:56, 30 Sie 2012 
Temat postu: Bohater [R][T][NZ][+13]

Oke. Mój debiut. Przyznaję, że trochę się stresuję i sądzę, że przesadziłam z długością, ale raczej nieprędko dodam coś równie... dużego. Nie musicie czytać całego ^-^ A żeby nie przesadzać z notką odautorską, dodam tylko, że początkowo miało to być długie opowiadanie, ale chyba jednak trochę się rozrośnie. Przed chwilą ten tekst restaurowałam, wcześniej wyglądał inaczej. I bez podtekstów, proszę. xD Chyba zasada "more yaoi" mi zaszkodziła.

Rozdział 1 (?)


Pewnego dnia dawno, dawno temu ogień otoczył las. Nie do końca taki zwykły, bo Pradawny Las Elfów. Wszyscy byli pewni, że spłonie doszczętnie, że zginie wiele istot, ale także ludzi. Ale w tamtym czasie nikt nawet nie próbował go ratować. Może dlatego, że ogień był symbolem, symbolem słabości i przegranej, jaką wkrótce miało ponieść ogromne królestwo, Averia, w wojnie z kimś, kogo nikt nie znał, ale kto zwyciężał. Po prostu, ot tak i na zawsze.
To był koniec. Wiele osób to zrozumiało, ale mimo to walczyło, choć lud dawnej magii upadł. Nadal wierzono w to, że Gervinian, jak wszyscy tyrani w opowieściach staruszek i bardów, zginie. Wszyscy mieli nadzieję, na ratunek, na zwycięstwo... A może na coś znacznie mniejszego. Drobne prośby pospólstwa, składane bogom. Ciche szepty, imiona, wypowiedziane w mroku. Także błagania oraz poznane po raz pierwszy marzenia. To było wszystko, a jednocześnie nic.
Wtedy trwała wojna, ale skończyła się, jak każda walka bez szans, wypełniona tylko uczuciami, nadzieją i krzykami. Ukorzono się przed nowym władcą Averii, królestwa niegdyś przepełnionego magią, a w tamtym czasie strachem.
Magowie, którzy nie potrafili znieść faktu przegranej, bo taka właśnie była ich natura, nie mogli się poddać, lecz upadli. Wielu z nich zginęło, zatracając się we własnej nienawiści, nie zawsze do wroga, ale także do siebie, niektórzy zostali schwytani bądź zamordowani rękami Łowców, sprowadzonych przez nie wiadomo kogo. Nikt nie miał szans, chociaż czasami obraz wroga się rozmywał i nie wiedziano, kto tak właściwie jest królem, złem i objawieniem, kto tak naprawdę ich pokonał i dlaczego.
Pytania jednak gdzieś się zagubiły w czasie następnych lat, które później nazywano Pasmem Mgły, Silentią czy Zachmurzonymi Dniami. Rycerze w czarnych zbrojach więzili buntowników, rycerzy, burmistrzów, każdego, kto choćby odważył się sprzeciwić jednym słowem. Elfy i czarodzieje dostawali się w niewolę, wielkie i pradawne rody zanikały na kartach historii, przygniecione potęgą wroga.
Dwadzieścia pięć lat wyryło piętno na ciałach i sercach. Szczęście i radość zupełnie wtedy nie istniały. Mrok spowił na zawsze dusze zła, powoli otaczając czernią niewinne istoty, lecz ci, którzy zdradzili własną krainę, sami podjęli decyzję i to oni zniszczyli swoje dusze. Zostali na dworze. Byli tymi, którzy mogą zdradzić każdego, dla nich nie było władcy wiecznego, któremu mogliby się oddać ot tak - na zawsze. Mimo wszystko podlegali woli kogoś, kogo lud nazwał Cieniem.

Puste oczy Samela, syna kowala, wpatrywały się bezmyślnie w kubek piwa na stole. Złocisty napój, u góry przyozdobiony pianą, kuszącą do spicia jej z kufla, skrzył się mimo dziwnego rodzaju smutku i ciszy, panujących w karczmie. Wśród ciemnych mebli, poszarzałych, podrujnowanych ścian śmiech brzmiał dziwnie nienaturalnie, lekko wymuszenie. Naznaczone zębem czasu, gdzieniegdzie również spróchniałe stoliki stały raz blisko siebie, innym razem w pewnym oddaleniu, nie na tyle, by wzbudzać podejrzenia, jednak pozwalając pozostać w samotności.
Verian, który to uważnie Samela obserwował, szturchnął mężczyznę lekko w ramię. Człek otrząsnął się z zamyślenia, kręcąc zamaszyście głową, co wywołało gwałtowny ruch rudych, splątanych loków. Skierował zdumiony wzrok na swojego przyjaciela.
- Tak? - wykrztusił zachrypnięty głos, sympatyczny w swej szorstkości, nieco gardłowy, z ledwie wyczuwalnym akcentem feruviańskim.
- Czy coś się stało? - Łagodne pytanie z cichością i delikatnością baletnicy wkroczyło w tańcu między dwóch mężczyzn, obalając ciszę między nimi jednym zgrabnym piruetem.
Samel zamrugał kilka razy, starając się doszukać w tych słowach jakiegoś ukrytego sensu. W końcu z wahaniem pokręcił głową. Nie wyglądało to zbyt przekonująco. Być może właśnie z tego powodu Verian bez zbędnych obiekcji zmienił swoje zapytanie.
- O czym myślisz? - Miękki, melodyjny głos znów ułożył się w zaniepokojone, aczkolwiek zaciekawione, złączenie głosek.
Samel westchnął, darując już sobie wcześniejszą skrytość i maskaradę.
- O bohaterach - odpowiedział po prostu.
Rozmówca uniósł lekko brwi, jakby w wyrazie drwiny i zdziwienia.
- W tych czasach nie ma bohaterów - zauważył.
Samel pokręcił głową i napił się lodowatego napoju, przedtem stojącego na stole i nie obdarzonego większą uwagą. Wyraźnie było widać, że chciał odwlec swoją odpowiedź.
- Wiem - mruknął w końcu. - U nas żaden z nich nie pojawił się od wieków... Ale może gdzieś indziej jest jeszcze jakiś.
Verian prychnął cicho.
- Przypuszczasz, że Gervinian darowałby życie komukolwiek, kto mógłby odebrać mu koronę? Nie sądzę, by był takim idiotą.
- Daj spokój. W pierwszych latach niewoli wszyscy mówili o księciu Narvenie. Wierzyli, że to on w końcu uratuje nas spod jarzma Cienia.
Towarzysz Samela zaprzeczył w milczeniu i dodał cicho:
- Nie ma sensu wierzyć w takich ludzi. Oni istnieją tylko w bajkach i opowieściach. To, co dzieje się teraz, jest prawdą. A prawdy nic nie może zniszczyć, nawet żadne kłamstwo. A jaki sens ma życie w kłamstwie? Możemy oszukiwać siebie, ale nie oszukamy świata. Gervinian będzie istniał po kres wieczności, nie przeszkodzi mu żaden książulek, który zginął przed laty. - Odetchnął głęboko i kontynuował swój wywód - Nie wierzę w bajki. Ty też już dawno powinieneś z nich wyrosnąć. Powinieneś wiedzieć, że nigdy do Czarnej Twierdzy nie wpadnie anioł na białym koniu, smoki znów nie zioną ogniem, czarodzieje wrócą do dawnych praktyk, a elfy otrzymają swój dawny głos. To ułuda, która miała cieszyć małe dzieci. My nie możemy być zagubionymi i omamionymi marzycielami, musimy mieć siłę, by żyć. Musimy mieć pewność i prawdę. A prawda, jak każdy wie, zawsze jednocześnie z siłą daje także słabość.
- Nigdy nie mówiłeś takich rzeczy. - Zaskoczone oczy Samela rozbłysły smutkiem i czymś jeszcze... łzami?
- Ale teraz naprawiam swój błąd. Wybacz. - Verian podniósł się gwałtownie z krzesła i odszedł, nie odwracając za siebie. Nie miał już siły, by dłużej pozostać w gospodzie, gdzie każdy bezwstydnie mógł go obserwować. Nie lubił wzroku ludzi, nie lubił, gdy ktoś na niego patrzył. Nie dość, że czuł się wtedy wyjątkowo spięty, to jeszcze w każdej chwili obawiał się zagrożenia, tak, jakby byle człowiek mógł go zranić. Uważał to za wyjątkowo dziwne uczucie. Poza tym miał także dość idiotycznych, przynajmniej w jego opinii, pytań znajomego.
Wyszedłszy z gospody, zerknął w niebo i westchnął. Zapowiadał się wielki deszcz. Skłębione, szare chmury wisiały nad dachami domostw i głowami ludzi, jakby tylko czekając na odpowiedni moment, by zbombardować ich mokrymi kroplami. Lata temu w Averii zawsze świeciło słonce, ludy nie znały wielkiego zimna i śniegu, lecz, co dziwne, wraz z przybyciem Gerviniana wszystko to, czego nie znali i czego się obawiali, pojawiło się przy nich.
Verian odgarnął niesforny kosmyk z twarzy i ruszył powolnym, wyważonym krokiem w kierunku lasu. Czuł coś dziwnego oprócz chłodu, nękały go jakieś myśli bez słów, przeczucia i emocje. Chłodne, subtelne powiewy wiatru muskały jego ciało, lecz nie zważał na nie. Wszedł pewnie między drzewa, zagłębiając w las wśród starych pni, intensywnie zielonych liści, konarów, które jakby wzięły sobie za punkt honoru w końcu go przewrócić, i mchu.
Wreszcie zatrzymał się, nasłuchując czegoś ze zmarszczonymi brwiami. Ciężkie kroki na ściółce, trzaskanie gałązek, sapanie, którego nie mogło wydawać żadne zwierzę... Skierował głowę w kierunku tych dźwięków i przygryzł lekko wargę na widok pokaźnie zbudowanego typa w ciemnej, błyszczącej zbroi, z mieczem w ręku, przedzierającego się przez chaszcze. Już za dobrze znał ludzi tego pokroju - żołnierzy Gerviniana. Wiedział, że powinien natychmiast stąd zniknąć, ale to tylko wzbudziłoby podejrzenia. Nabrał głęboki wdech i powoli ruszył przed siebie, obserwując kątem oka rycerza. W momencie, gdy już miał nadzieję, że przejdzie, nie doczekawszy się żadnej reakcji, wojownik krzyknął.
- Ej, ty! Chodź tu, młody!
Verian zazgrzytał ze złości zębami, do reszty już czując niechęć wobec tego człowieka. Odwrócił się powoli, jakby w spowolnionym tempie i spojrzał wyzywająco na żołnierza, teraz stojącego podejrzanie zbyt blisko niego.
- Słucham? - spytał, całym swoim obliczem drwiąc sobie z rycerza i okazując mu swoją nienawiść.
Wojak zlustrował go wzrokiem i zachichotał, co jeszcze bardziej rozeźliło Veriana.
- Nie spodziewałem się spotkać kogoś takiego - powiedział dziwnie zbyt wesołym głosem osobnik w zbroi.
- To znaczy? - Chłopak uniósł brwi, wykrzywiając usta w grymasie niezadowolenia.
- Książę Narven ukrywający się pod postacią zwykłego mieszkańca wioski - wybuchnął śmiechem, kręcąc głową.
- Proszę sobie darować takie żarty - odpowiedział martwym głosem Verian, bynajmniej nie rozbawiony.
- Ależ to nie są żarty, Wasza Książęca Mość - kontynuował wojak, trzymając się za brzuch, który najwidoczniej rozbolał go po gwałtownym wybuchu wesołości.
- Nie jestem żadnym księciem Narvenem - warknął.
- Jesteś, jesteś... Ale, wybacz mi tę śmiałość, za chwilę raczej już nim nie będziesz. Żegnaj, Księciulu.
Nim Verian zdążył choćby zareagować, żołnierz przebił go mieczem. Chłopak zgiął się w pół i z oszołomieniem spojrzał na broń bezlitośnie wbitą w jego ciało. Dysząc ciężko, uniósł głowę i zerknął na rycerza, który teraz obserwował go z cierpkim uśmiechem, ale i satysfakcją w oczach. Pokręcił głową z politowaniem, nadal nie przestając się uśmiechać. Verian jęknął, nie mogąc już dłużej walczyć z bólem zżerającym go od środka. Upadł na kolana, niemal natychmiast opadając miękko na ziemię.
Śmierć była dla niego łagodna...
Tak właśnie zginął ostatni Bohater, który nawet nie wiedział, kim jest.

///////

Gervinian di Vallentione wbrew pozorom nie był człowiekiem rozmownym. Przybierał tę maskę przed ludźmi, bo tego właśnie oczekiwali. W swoich ograniczonych umysłach stworzyli wizję wielkiego króla, najeźdźcy z zachodu, złego, okrutnego i, co dziwne, wygadanego. Mężczyzna nie miał pojęcia, skąd u Averiańczyków wzięły się takie poglądy na jego osobę. Nawet w najmniejszym stopniu nie był tym, kim go widzieli. Dlatego właśnie pozwalał im żyć w błędzie, przebywać u boku tego, kogo sobie wyobrazili i nie dostrzegać jego prawdziwego oblicza.
Gervinian di Vallentione nie zaprzeczał, gdy nazywano go nekromantą, jednakże nigdy nie rozwijał tematu, choć wiedział, jak bardzo ta kwestia wszystkich intrygowała. Poza dziwacznymi koncepcjami i historiami opowiadanymi przez wędrowców nikt nie wiedział nic o przeszłości króla. Sam zainteresowany zupełnie się nie wypowiadał, dając każdemu wolną rękę w wymyślaniu jego losów w Gerialu. Co bardziej szaleni bajarze głosili nawet wieść, iż władca zszedł do dolnego piętra świata, przetrwał na Pustyni Ognia, przemierzył Góry Umarłych i stanął twarzą w twarz z Bogiem Dusz, Seelonem. Bardowie nadali mu już aż nazbyt wiele przydomków, od Cienia począwszy, na Szarym Księciu skończywszy.
Gervinian di Vallentione nikomu nie wyjawił całej prawdy o sobie. Zdarzali się ludzie, którzy znali część historii, której był głównym bohaterem, jednakże oprócz jego samego nie istniał ktoś, kto wiedział wszystko. Dotychczas nie znalazł człowieka, któremu mógłby powierzyć tę wiedzę i powoli, po tylu latach, zaczynał wątpić w życie kogoś takiego. Od jakiegoś czasu myślał nawet o tym, by znaleźć najlepszego asasyna i zlecić mu zabicie siebie. Cała misja, która została mu przeznaczona u początków Gerialu, gdy jeszcze istniał wielki Ulynlyn, Pan Gwiazd, wydawała mu się teraz bezsensowna. Kierował się snami, próbował przez całe wieki, stawał się już setkami ludzi, władcami i wojownikami, lecz... nigdy nie udało mu się dotrwać do końca, nie zdobył celu, który został mu wyznaczony.
Prawda o życiu Gerviniana di Vallentione była zbyt szokująca, by ktokolwiek mógł ją zrozumieć. A on miał znaleźć tego niemożliwego człowieka i pomóc mu odkryć jego przeznaczenie. Na dodatek ma jeszcze ów wybrańca strzec przed złem, które z pewnością go dostrzeże. Kolejne utrudnienie stanowił też fakt, że na drugim froncie musiał połączyć wszystkie królestwa Gerialu i stworzyć Cesarstwo Magii, odnajdując jednocześnie władcę, bo sam nie miał najmniejszej ochoty piastować tego stanowiska. Serdecznie brzydził się już siedzeniem na tronie.
Gervinian di Vallentione, a właściwie Linnyar di Phaenheris, nie chciał już żyć. Miał już dość tych odwiecznych poszukiwań, wędrówki bez celu, błądzenia po manowcach świata. Słowa Pradawnej Gwiazdy się spełniły... Żyć będziesz jak człowiek wśród kłamstw i fałszywości. Nierozumiany przez wszystkich, kochany przez nikogo. Póki nie znajdziesz swojego Przeznaczonego, którego chronić będziesz, natrudzisz się wielce, tworząc cesarstwo nie znające początku ni końca. Tylko ty zdołasz obudzić świat. Chroń to, co stworzysz, chroń to, czemu przynależysz. Zgubisz się, ale odnajdziesz drogę. Jesteś bogiem, chłopcze...
To były jej ostatnie chwile nim odeszła w niebyt. Poświęciła je na to, by zagadkami opowiedzieć mu o jego przyszłości. Stwórcy światów chyba już zawsze będą zachowywać się jak idioci.
Gervinian di Vallentione westchnął przeciągle i spuścił głowę, odwracając wzrok od widoku za pałacowymi oknami. Kojące, powolne ruchy zielonych koron drzew zawsze zmuszały go do rozmyślań. Ten kolor tak już na niego działał, nie potrafił tego powstrzymać. Odwrócił się i przeszedł przez Salę Tronową wzdłuż i wszerz, starając się znaleźć choć jeden przedmiot, który mógłby obdarzyć większą uwagą. Ledwie przesunął spojrzeniem po złoconym tronie kunsztownej roboty. Widział ich już całe mnóstwo, jednak nadal sądził, że to Geri Savend tworzył najlepsze z nich. Żałował, że człowiek ten, wielki artysta, rodem z Ciriphanu, od dawna nie żyje. Nigdy nie przypuszczał, że ktokolwiek z ludu rozmawiającego ze zwierzętami stworzy coś tak pięknego.
Obrazy na ścianach podziwiał już wielokrotnie. Twierdza Du-Cerson nie budziła w nim tylu emocji, co kiedyś. Mroczne portrety elfów ciemnych nie wydawały się przesycone napięciem i tajemniczością, które wyczuwał wcześniej, a dawni wielcy królowie nie przedstawiali tego cudownego, majestatycznego widoku, który wspominał. To dziwiło Gerviniana, tym bardziej, że ondiański władca, Eveleer, nigdy w jego mniemaniu nie był tak nudny, jak dziś.
Król Averii zmarszczył lekko brwi. Ewidentnie coś musiało się wydarzyć, chociaż... od rana nic niezwykłego się nie stało. Otrzymał list od madame Dupherre, podpisał kilka kolejnych iście ważnych dokumentów, wysłuchał posłańców z wieściami z innych części królestwa, uśmiechając się wymuszenie i wtrącając co chwilę, jakby to było konieczne. A później...? Później był tutaj sam, zważywszy na to, że nigdy nie pozwalał zostawać straży w Sali Tronowej. Potrafił o siebie zadbać i nie potrzebował do ochrony osiłków w stalowych zbrojach, znacznie spowalniających ich ruchy. Osobiście na wojnach nigdy nie używał całego pancerza, co najwyżej poszczególnych jego części, lecz zwykle atakował po prostu w kolczudze z ondiańskiej lub avarskiej stali.
Gervinian pokręcił głową i zatrzymał się. Ze zdenerwowaniem rozprostowywał i zginał palce. W tej chwili niezwykle się cieszył, że nikt nie widzi, jak targają nim te wszystkie emocje. Wolał, by jego niepokoje pozostały na zawsze znane tylko jemu. Odetchnął w końcu głęboko i zamknął oczy, rozkoszując się uspokajającą ciemnością pod powiekami.
Nagle usłyszał głośne kroki i drzwi do Sali Tronowej otworzyły się, uderzając z hukiem o ściany. Gervinian zamrugał z zaskoczeniem i skierował uważny, badawczy wzrok na rycerza, który właśnie wpadł do komnaty.
- Co to ma znaczyć? - zapytał zimno.
Żołnierz zarumienił się lekko i spuścił wzrok.
- Przepraszam, Wasza Wysokość – wymamrotał – Po prostu ktoś chciał się z Waszą Wysokością spotkać. W sprawie księcia Narvena.
Gervinian z trudem powstrzymał kolejne mrugnięcie. Zupełnie zapomniał o tej kwestii jego władzy w Averii. Zaginiony książę, który ocalał z ataku przed dwudziestoma pięcioma latami. Nie myślał o nim, póki ktoś w końcu nie zasugerował mu, że wypadałoby pozbyć się ewentualnego pretendenta o tron, któremu, wedle prawa, powinien się on należeć. To była zwykła, maleńka komplikacja, na którą zupełnie nie zwracał uwagi.
Gervinian di Vallentione skinął głową.
- Dobrze. Wpuść go – powiedział łaskawie, odwracając się i nie patrząc na odchodzącego rycerza.
Nabrał głęboki wdech i rozluźnił mięśnie ramion. Czuł jakiś dziwny niepokój, którego nie rozumiał. Obawiał się nadchodzącego spotkania, choć wcześniej było mu całkowicie obojętne. Westchnął i pokręcił głową, starając się otrząsnąć z emocji i złych przeczuć. Nie ma sensu teraz o tym myśleć...
Drzwi otworzyły się znacznie ciszej niż poprzednio. Gervinian wyraźnie słyszał głośne tupanie butów o posadzkę Sali Tronowej. Miał nadzieję, że gość przynajmniej niczego nie zabrudzi. Wciąż się nie odwrócił i nie raczył nawet spojrzeć na przybysza. Serce waliło jak szalone, lecz nie wiedział dlaczego. Od wieków nie czuł strachu, jednak teraz to uczucie zagnieździło się w jego brzuchu, wypełniając go dziwną pustką.
- Wasza wysokość. – Ochrypły głos typowego rabusia i pijaczyny rozniósł się wśród ścian pomieszczenia, wywołując lekkie skrzywienie Gerviniana. - Mam coś, co może ci się spodobać.
Król Averii zmarszczył lekko brwi, gdy usłyszał głuche uderzenie o podłogę, takie, jakby spadło nań coś ciężkiego. Westchnął cicho i obrócił się, w końcu kierując wzrok na gościa.
- Czyżby? - zapytał drwiąco, starając się nie zwracać uwagi na blizny biegnące przez twarz żołnierza, którego właśnie ujrzał. Szczerze brzydził się tym człowiekiem, choć w ogóle go nie znał. Wyraźnie czuł od niego odór śmierci, a na dłoniach niewidzialnym piętnem odznaczyły się setki istnień, które zabił.
Przybysz posłał znaczące spojrzenie w dół i założył ręce na piersi. Gervinian zmrużył na chwilę oczy, z zastanowieniem, wyższością, i skierował się za wzrokiem rozmówcy. To, co zobaczył, niemal zbiło go z nóg. Otworzył usta, w zdumieniu, szoku, bezsilnej złości i... zachwycie, którego to uczucia nigdy tak naprawdę nie okazywał. Przełknął głośno ślinę, nie mogąc uwierzyć. Zacisnął dłonie w pięści i pokręcił bezradnie głową.
- Jak śmiałeś...? - wyszeptał, nie wiedząc jednocześnie, o co tak naprawdę chciał spytać i posłał spojrzenie żołnierzowi. Spojrzenie czystej śmierci.
Człowiek wyciągnął nagle ręce ku swojemu gardłu, zaciskając na nim place i walcząc o oddech, lecz nie miał szans, po chwili upadł na podłogę z gruchotem łamanych kości. Ciało zszarzało, powoli skrzywiło się jak palona kartka papieru i zamieniło w popiół.
Gervinian zacisnął szczęki i na drżących nogach zbliżył się do dawnego księcia Narvena. Twarz chłopaka, a raczej mężczyzny, była blada, śmierć już zdążyła dotknąć ją swoimi szponami, jednakże król Averii dostrzegał na niej coś innego. Piękno, potęgę i smutek, wyryty poprzez nieszczęśliwe doświadczenia życia. Wiedział, że uczyni dla tej istoty wszystko, odda jej siebie i każdą rzecz, jaką kiedykolwiek objął w posiadanie. Bo to był on. Bo to był ten, którego szukał przez całe swoje życie. Jego Przeznaczony.

///////

To była ciemność. To musiała być ciemność. Verian czuł jej gorący dotyk na swoim ciele. To nie miało tak być. Śmierć powinna być zimna, nie ciepła. Już miał nadzieję, że wszystko się skończyło, pustka wypełniła cały świat, a serce jakby zamieniło w kamienny, nieruchomy amulet w jego piersi. To miał być koniec. A później zjawiła się ciemność, spowijając go kokonem, rozpalonym węglami, których nie widział. A może nie chciał? Starczało mu już sama świadomość tego gorąca, wyczuwanie go. Nie potrafił tego znieść.
Śmierć miała być inna. Już miał nadzieję...
Słyszał coś. Miękki szept, głęboki głos, spokojny i władczy. Gdyby żył, ach, gdyby teraz żył, ten dźwięk z pewnością wywoływałby dreszcze na jego kręgosłupie. To był już ten typ, rozkoszny, niski, mrukliwy, przywołujący na myśl rozleniwionego kota. Cudny.
Ktoś coś do niego mówił. Cicho, pewnie, a jednocześnie z niepokojem. Niepokojem o niego. Pochlebiało mu to. Nigdy nie sądził, że kogokolwiek będzie obchodzić jego los. Samel nie był do końca przyjacielem, wątpił by w ogóle go żałował. A więc kim był ten, który przemawiał?
Chłodny dotyk na czole wywołał gwałtowną reakcję organizmu. Westchnienie wymknęło się spomiędzy ust, szokując Veriana. Przecież nie żył, czuł śmierć zgarniającą jego duszę pod swoje żniwo! A więc dlaczego teraz oddychał, skoro powinien nie żyć? Przerażało go to. Zaczynał na nowo czuć swoje ciało. Gorąco w klatce piersiowej, niemoc w kończynach i to niesamowite zimno na czole. Nabrał po raz kolejny głęboki oddech. Chciał więcej chłodu, więcej.
Ktoś szepnął coś znowu i rozkoszna lodowatość powoli opanowała jego policzki, chłodząc je. Tak, o tak, dalej... Wilgotny dotyk przeniósł się na szyję, kropla wody spłynęła aż do obojczyka, wywołując drgnięcie, wcześniej nieruchomych, palców.
Verian rozchylił lekko usta, powoli, ostrożnie, pozwalając sobie na śmielszy wdech i wydech. Nie miał pojęcia, co się dzieje. I nie chciał wiedzieć, przynajmniej teraz. Więcej zimna, tylko ta myśl kołatała teraz w jego głowie. Poruszył delikatnie palcami. Bolało, czuł się jakby przez wiele, wiele lat były w kamieniu i teraz protestowały na każdy ruch mięśni. Uniósł dłoń i nieporadnie spróbował odszukać źródło chłodu. Czuł swoje ciało... Ale w końcu znalazł to, czego szukał. Natrafił na pełnię życia, której tak potrzebował. Poruszył palcami, wyczuwając kości nadgarstka.
Dotykał go człowiek.
Przeraził się na chwilę, odsuwając dłoń. Sądził, że to cokolwiek innego. Kompres, zwykły materiał... Cokolwiek.
Zimna dłoń powoli przesunęła się po jego palcach. Verian nie potrafił powstrzymać odruchu na nowo żywego ciała. Uchwycił się zimna, kurczowo zaciskając na nim dłoń. Westchnął.
- Cii. Nic się nie stało. Spokojnie. – W końcu zdołał rozróżnić słowa w cichym szepcie.
Oczywiście, że coś się stało, chciał krzyknąć, powinienem zginąć!
Wreszcie zdecydował się na śmielszy ruch, nie mógł wiecznie tkwić w bezczynności. Z trudem uchylił powieki. Oślepiło go coś jasnego, wywołując szybkie mrugnięcie i zamknięcie oczu.
- Och – mruknął ktoś cicho. – Wybacz. Nie pomyślałem o tym.
Rozkoszne zimno zniknęło, pozostawiając po sobie pustkę. W pierwszym impulsie chciał zaprotestować, ale nagły ból w łokciu w ostatniej chwili go od tego powstrzymał. Verian słyszał ciche, rytmiczne uderzenia butów o coś miękkiego, najprawdopodobniej dywan. Gdzieś niedaleko coś szurnęło cicho i kroki znów skierowały się w jego stronę.
- Już wszystko w porządku. Możesz otworzyć oczy – poinformował głos.
Mężczyzna musiał stłumić w sobie irracjonalną chęć nie posłuchania polecenia, lecz w końcu niepewnie uniósł powieki. Mrugnął kilka razy i rozejrzał się po zatopionym w półmroku pomieszczeniu.
Wyglądało na komnatę w jakiejś bardzo bogatej posiadłości. Złote zdobienia foteli o podłokietnikach, zaokrąglonych w intrygujący sposób i półokrągłym oparciu lśniły nawet przez mrok. Cętkowana skóra zwieszała się z jednego z mebli, płynąc po podłodze i układając się w karmelowo-czarną falę. Maleńki stoliczek stał między nimi, błyskając w ciemności nóżkami, przyozdobionymi rubinami. Stosy książek leżały na skrytym w cieniu staroświeckim regale, z wyraźnie wyrysowanymi znakami alfabetu elfów.
Verian przesunął wzrok na drugą stronę pomieszczenia, oczarowany tym, co już ujrzał, lecz wtedy coś innego przykuło jego uwagę. Przy łóżku stał mężczyzna, obserwując go z zainteresowaniem i dziwnym błyskiem w ciemnych, spokojnych oczach. Płynne, hebanowe tonie jakby mimowolnie, wcale na to nie wpływając, zmusiły go do zatrzymania wzroku właśnie na nich. Rzęsy opadły na chwilę na alabastrowe policzki, śląc cień przez delikatną twarz o wyraźnych, szlachetnych rysach. Subtelny uśmiech uformował się na rozkosznych ustach. Było w nim coś niesamowitego. Niezwykłego w tej pozornej normalności, niezwykłego w jasnym odcieniu skóry, w mrocznej głębi tęczówek, w przyciągającej spojrzenia prezencji, tajemniczej aurze i czarnych, roztrzepanych włosach. Zdawało się jakby wisiał nad nim jakiś ledwie zauważalny biały cień, niby duch, niby strażnik. Verian zaczynał się zastanawiać, cóż to tak naprawdę jest i czy aby na pewno mu się nie uroiło w powypadkowym szoku.
Mężczyzna wydawał się być bogatym szlachcicem, które to wrażenie wywoływał jego strój. Miał na sobie czarny szustokor do połowy ud, zdobiony drobnymi onyksami i podkreślający talię. Rękawy nie posiadały żadnych szczególnych zdobień czy koronek, otaczała je tylko srebrzysta nić, skręcając się w faliste wzory. Ciemnoszare spodnie ściśle przylegały do szczupłych nóg, w pewnym momencie niknąc w skórzanych, ciemnych butach, sięgających do kolan.
Verian otrząsnął się z letargu, w jaki wpadł, obserwując tego człowieka i znowu przeniósł wzrok na jego oczy. Lśniły rozbawieniem, błyskając do niego ciemnym światłem. Zaczął się zastanawiać, czy aby nie zrobił jakiejś dziwnej miny podczas swojej obserwacji. Czuł się nieco niepewnie, nie znając zamiarów swego chwilowego towarzysza. Mógł jedynie przypuszczać, że był wobec niego życzliwy, zważywszy na to, że... Nie, nie mógł wiedzieć niczego. Przecież miał umrzeć.
- Wszystko w porządku? - zapytał miękko mężczyzna, unosząc lekko brwi i rozchylając usta.
Verian miał ochotę wrzasnąć, przeklinając cały świat i teraźniejszość, ale powstrzymał się i w zamian zacisnął dłonie w pięści, które odpowiedziały na to ogromnym bólem. Dreszcz wstrząsnął jego ramionami. Zacisnął usta i odwrócił głowę.
- Odejdź – warknął.
Milczenie było aż nadto wyraźnym sygnałem na to, iż mężczyzna nie spodziewał się takiej reakcji. Zaskoczenie jakby umiejscowiło się w powietrzu między nimi, śmiejąc z nich i drwiąc z obecnej sytuacji.
- Wybacz, jeśli cię uraziłem, Narvenie... - zaczął szlachcic, lecz nie zdążył skończyć, bo to imię wywołało w Verianie najgorsze wspomnienia.
- Dlaczego nie jestem martwy? - zapytał nagle. Musiał, po prostu musiał. Już nie mógł w sobie tłumić tego pytania, męcząc się z nim sam na sam.
Mężczyzna umilkł, jakby nagle coś utknęło mu w gardle i odebrało głos. Nie odpowiadał. Może nie wiedział? A może tak naprawdę Verian nadal nie żył? Zaczynał wątpić w nadejście odpowiedzi. Najwidoczniej nie zasługiwał na nią.
- Przepraszam – usłyszał szept, który go zaskoczył. Obrócił głowę, kierując zdziwione spojrzenie na człowieka przy łóżku. Szlachcic spoglądał gdzieś w bok, uciekając przed wzrokiem padającym na niego – Przepraszam, ja... naprawdę wcześniej nie pomyślałem, że... mógłbyś tego nie chcieć. Powinienem to bardziej przemyśleć, zastanowić się. Przeklęty – mruknął i zerknął na Veriana – Przepraszam. Zrobiłem to zbyt spontanicznie.
Chłopak zamrugał. Nie zwracając uwagi na ból, podniósł się z trudem do pozycji siedzącej.
- Słucham? - wykrztusił, nie będąc pewnym, czy aby na pewno dobrze zrozumiał. – Ty... zwróciłeś mi życie?
Samo jego pytanie wydawało mu się tak idiotyczne, że aż parsknął śmiechem, ale zmieszanie widoczne na twarzy mężczyzny z pewnością musiało coś znaczyć.
- Przecież... Przecież to niemożliwe! - wykrzyknął z histerią w głosie. - Nikt nie może wrócić z martwych!
- Samotnie nie, w tym masz rację – zaczął z wolna, ostrożnie wymawiając każde słowo, jakby badając jego znaczenie poprzez wypowiadanie głosek. - Jeśli jednak w pobliżu jest ktoś... hmm... ktoś, kto potrafi ożywiać umarłych, innymi słowy ma choć nikłą władzę nad śmiercią, wtedy owszem. Dałby radę komuś zwrócić życie. Oczywiście w praktyce, cóż, kosztowałoby to bardzo wiele energii i uniemożliwiłoby temu człowiekowi na jakiś czas obronę przed ewentualnymi atakami. Tak więc niewiele osób w ogóle miałoby ochotę na marnowanie mocy dla byle śmiertelnika. - Przy ostatnim zdaniu uniósł wzrok w górę, zastanawiając się nad czymś, ale chwilę później znowu skierował go na Veriana.
Chłopak pokręcił głową, prychając głośno powietrzem.
- Nekromanci nie istnieją. Nie wmówisz mi, że jakiś nieistniejący cudak specjalnie pofatygował się, by ożywić właśnie mnie.
Mężczyzna pochylił się nagle w jego kierunku, opierając dłonie po dwóch stronach ciała. Verian wstrzymał oddech ze zdenerwowania, biegając wzrokiem po twarzy rozmówcy, teraz znajdującej się tak przerażająco blisko, nachodząc wręcz na przestrzeń osobistą. Owiał go chłodny oddech i wtedy poczuł mocne ukłucie w nadgarstku. Syknął wściekle z bólu i zmarszczył brwi. Uszczypnął go!
- Nie sądzisz, że nie czułbyś tego wszystkiego, gdybyś był umarłym, duchem lub innym dziwem? - spytał cicho i delikatnie szlachcic. Jego oczy patrzyły na niego łagodnie, pewnie i bez cienia irytacji czy złości. - W kwestii liczby nekromant muszę przyznać ci rację, niestety, ale tak się składa, że jednego z niewielu ludzi, panujących nad śmiercią, masz przed sobą. Powinieneś być zaszczycony nie tylko moją obecnością, ale także tym, że zaznałeś mojej mocy i to właśnie ja uwolniłem twoją duszę.
Verian skrzywił się. Miał wielką ochotę w coś uderzyć i rozkruszyć to w drobny mak.
- Wierz mi, nie czuję się ani trochę zaszczycony tym, że dotykał mnie splamiony mag – wysyczał.
Mężczyzna zaśmiał się gorzko.
- Zaufaj, mały, twój oprawca był znacznie gorszy. Nigdy nie widziałem kogoś tak obrzydliwego. Nie chciałbym zginąć z ręki człowieka tego pokroju. Współczuję ci.
Verian zmrużył ze złości oczy, nie tylko dlatego, że ostatnie słowa człowieka szczerze podawał w wątpliwość, ale także przez to, jak go nazwał. Wspomnienie żołnierza, który go zabił, starał się szczerze zignorować. Podrapał się w zamyśleniu po ramieniu. Mrugnął szybko, czując pod dłonią jakiś miękki materiał. To było naprawdę dziwne uczucie, a oczy wciąż skupione na nim wcale temu wrażeniu nie umniejszały. Zerknął szybko w dół i zazgrzytał zębami, gdy zobaczył na sobie białą, luźną koszulę. Miał całkowitą pewność, że to nie jego ubranie. Spojrzał ze złością na szlachcica.
- Jeśli jeszcze powiesz mi teraz, że mnie przebrałeś, to... - zaczął niebezpiecznie cicho - ...zamorduję cię.
Mężczyzna uniósł brwi, uśmiechając się lekko i odsuwając w końcu. Nie wyglądał na ani trochę przestraszonego groźbą, wydawało się, że reagował raczej jak dziecko, któremu powie się, że nie dostanie marchewki, jeśli będzie niegrzeczne, podczas gdy owej marchewki szczerze nie lubi.
- Sądzisz, że miałbym najmniejszą ochotę zrobić to osobiście? - Prychnął z rozbawieniem i kontynuował. – Nie mogłem odmówić prośbie jednej z moich służących. To jej się skarż w kwestii ubioru.
Verian zamknął oczy, starając się nie stracić cierpliwości.
- A właściwie coś ty za jeden? - spytał nagle, spoglądając znowu na rozmówcę.
Szlachcic uniósł kącik ust w pokrętnym uśmiechu, przenosząc jednocześnie ciężar z jednej nogi na drugą.
- Gervinian di Vallentione - wymruczał cicho i przechylił głowę lekko w bok, obserwując bacznie i uważnie rozmówcę.
Chłopak sapnął z niechęcią, oddechem przypadkiem odrzucając grzywkę z czoła.
- Kiepski żart - mruknął - Musisz się trochę wysilić, żeby do czegoś dojść.
Mężczyzna uniósł brwi, jego uśmiech podejrzanie się poszerzył, a w oczach rozbłysł jakiś dziwny, błędny ognik. Posłał znaczące spojrzenie gdzieś w bok i niemal natychmiast znów skupił się na Verianie, poważniejąc.
Chłopak zmarszczył brwi i podążył za wzrokiem nieznajomego, a właściwie ciut poznanego, człowieka i zdębiał. Nie potrafił uwierzyć własnym oczom, bo oto przed nim, na komodzie przy łóżku, leżał dowód na słowa nekromanty. Zamrugał, nadal patrząc z oszołomieniem na złocistą koronę, najprawdziwszą koronę, zdobioną perłami, rubinami, akwamarynami, z wykaligrafowanym dziwnym, falistym pismem napisem. Przygryzł lekko dolną wargę, nie wiedząc, co właściwie w tym momencie powinien zrobić, pół siedząc, pół leżąc na ogromnym łożu i mając przy boku jak najbardziej rzeczywistego króla.
I wtedy właśnie dotarło do niego, kto to był. Spojrzał szybko na mężczyznę, na Gerviniana, na Cienia, na wroga, na zło i czym prędzej niezdarnie odsunął się na drugi kraniec prześcieradła. Z trudem nabrał kolejny oddech, gubiąc tlen gdzieś w płucach i rzężąc przez chwilę, nie oddychając. Jakby mimowolnie naciągnął bardziej kołdrę na swoje ciało, pragnąc ochronić się choć odrobinę, nie myśląc o niczym innym.
- Odejdź, naprawdę - wychrypiał, wlepiając dziwnie przerażone oczy w mężczyznę. Nie rozumiał, dlaczego reaguje aż tak emocjonalnie, dlaczego aż tak się boi.
Gervinian opuścił powieki nieco bardziej na oczy, przez chwilę sprawiając wrażenie wręcz zmęczonego, smutnego.
- Dość szybko to do ciebie dotarło - powiedział zimno i westchnął, odwracając wzrok, zamyślając się. - Jakbyś nie zauważył, jesteś w jednej z moich komnat. W mojej rezydencji. Przy mnie. Już od kilkudziesięciu godzin, choć zapewne o tym nie wiesz. I przez te przeklęte kilkadziesiąt godzin zaglądałem tutaj bez potrzeby i jakoś cię nie zabiłem. Nie sądzisz, że to zadziwiająco dziwne, jak na te wszystkie historie, które o mnie mówią? Przecież w końcu powinienem zabić Averiańczyka, powinienem zabić księcia Narvena, powinienem zabić ciebie. - Ponownie cicho wypuścił powietrze z ust i skierował wzrok w górę. Verian z osłupieniem wysłuchiwał wszystkich słów, biegając spojrzeniem to tu, to tam i dysząc niemalże. - I dotąd tego nie zrobiłem, prawda? Nie sądzisz, że to głupie? Że to idiotyczne? Że przecież chcę władzy i właśnie dlatego powinienem cię zgładzić? A może właśnie wręcz przeciwnie? Może tego wszystkiego nie chcę? - Zaklął siarczyście, przewrócił oczami i znów kontynuował - Poza tym chyba zaledwie kilka minut temu wyjaśniliśmy sobie, że cię ożywiłem, choć wyczerpałem przez to wiele energii, którą równie dobrze mogłem wykorzystać na coś innego. I, do cholery, jakie z tego wyciągnąć wnioski? Jestem idiotą, to na pewno. Ale co ty masz do tego wszystkiego? No właśnie totalnie nie mam pojęcia, dlaczego właśnie ty, więc zupełnie mnie o to nie pytaj, jasne? - Jęknął. - Przepraszam. Ja naprawdę nie potrafię mówić o takich rzeczach.
Westchnąwszy ciężko, opadł na poduszki, jakby wyzuty z sił.
- Przepraszam - powtórzył, teraz już znacznie ciszej.
Verian mrugnął, uspokajając oddech. Z wahaniem podciągnął kolana pod brodę, oplatając je ramionami i rozchylając lekko usta w szoku, jednoczenie wciąż bacznie obserwując króla.
- Gdy nie mówisz, nie wydajesz się taki cholernie skomplikowany - szepnął nagle i natychmiast umilkł, zaskoczony własnymi słowami.
Gervinian uniósł wzrok, również zdziwiony. Gdzieś na jego ustach pojawił się nikły cień uśmiechu.
- A ty jako żywy jesteś znacznie bardziej interesujący - odparował cicho, powolnym, odrobinę rozleniwionym głosem.
Chłopak skrzywił się.
- Czy to miał być komplement?
- Co tylko zechcesz. - Król wzruszył obojętnie ramionami, nagle ukrywając swoje emocje.
- Jakoś ci nie wyszedł, wiesz? - Verian uśmiechnął się mimowolnie, odprężając powoli.
- Zdążyłem to zauważyć, wierz mi. Nigdy nie byłem wystarczająco dobry w tych kwestiach. Tylko ja mogę powiedzieć Lady Winnendorph, że ma piękne kwiaty.
Chłopak uniósł brwi w zdziwieniu.
- Nikt nigdy wcześniej tego nie mówił?
- Nie, zważywszy na to, że w jej ogrodzie kwitły wilcze paszcze.
Verian zachichotał cicho, kręcąc głową.
- Nie sądziłem, że jesteś taki - zaczął mówić, ale wtem zniżył głos do onieśmielonego, nieśmiałego szeptu. - A właściwie... właściwie, dlaczego się mną opiekujesz? Dlaczego wciąż tutaj ze mną jesteś? Co takiego zrobiłeś, że czujesz się w obowiązku mną zająć?
Gervinian skrzywił się, słysząc ostatnie pytanie.
- To chyba oczywiste. Moi ludzie zabili twoją rodzinę i odebrałem ci tron.
Chłopak zamrugał.
- Nie chodziło mi o to... - zaprotestował gwałtownie, ale umilkł, przypominając sobie wszystkie smutne noce, gdy był dzieckiem i marzył o tym, by poznać rodziców, zastanawiając, co się z nimi stało. Westchnął i przymknął na moment oczy. - Ta sprawa już nie jest ważna. Chodzi mi o resztę.
Mężczyzna zamyślił się, uciekając wzrokiem.
- Nie jestem pewien, czy mogę ci to powiedzieć już teraz. To bardzo skomplikowane. Naprawdę. Verian ponownie uniósł brwi.
- Wytłumacz. Nie wydaje mi się, byś kiedykolwiek wcześniej wykazywał skłonność do opiekowania się książętami, których miałeś zabić, no nie?
Parsknął cichym śmiechem.
- Zdaje się, że w tej kwestii jesteś wyjątkiem. - Spojrzał na chłopaka z nagłym zainteresowaniem, zaciekawieniem. W jego oczach pojawiło się jakieś ciepłe światło, rozjaśniając je powoli. Tak jakby przez chwilę poczuł się choć odrobinę szczęśliwy. Bardziej pewny niż zwykle. Chwilę, której nie czuł od bardzo, bardzo dawna, przemknęło Verianowi przez myśl.
- Więc...?
- Mówiłem, to skomplikowane. Bardzo skomplikowane - westchnął.
- Bez przesady. Nic nie jest na tyle skomplikowane, by nie móc o tym nic powiedzieć. Coś oprócz tego zwykłego “to skomplikowane, a więc nic na ten temat nie mam do powiedzenia”. - Verian wywrócił oczami. - Zawsze irytowali mnie ludzie, mówiący ten przeklęty frazes.
- A więc chyba się nie wymigam? - Na ustach Władcy Averii pojawił się nikły uśmiech. - Wierz mi, naprawdę teraz wolisz tego nie wiedzieć. Po prostu...
- Tylko nie powtarzaj, że to skomplikowane, bo naprawdę zaniemogę i już mnie nie uratujesz - wywrócił oczami. Czuł się znacznie pewniej. Atmosfera wyraźnie się rozluźniła, odganiajac obawy, strach i uprzedzenia. Verian przez chwilę nie zapanował nawet nad swoim ciałem i przysunął się do króla, który natychmiast to zauważył, ale, na szczęście, nie raczył skomentować.
Gervinian westchnął, poruszył nerwowo palcami i zaczął powoli.
- Czasami człowiek zda sobie sprawę ze wszystkiego, co uczynił w swoim życiu... Zauważy, ile błędów popełnił, ilu ludzi przez niego ucierpiało i... po prostu... wtedy chce to naprawić. Znaleźć coś, co pomoże choć jednemu człowiekowi, cofnie choć jedną historię. -Verian otulił kolana ramionami. - Czuję się w obowiązku ci pomóc, to wszystko.
Król na niego nie patrzył, choć chłopak w tej chwili obdarzył go uważnym spojrzeniem. Czuł, że to nie jest cała prawda. Jakiś cichy szept w głowie przekazywał mu, że to lawirowanie między faktami, a nie prawda.
- To wszystko...? - powtórzył cicho.
- Wszystko, przepraszam. - Gervinian podniósł się z łóżka i uśmiechnął lekko. - Wybacz, ale muszę już iść. Porozmawiamy później, a na razie proszę cię tylko, byś nie opuszczał tej komnaty.
Verian kiwnął głową.
- Dziękuję...- Mężczyzna zawahał się jeszcze przez chwilę, jakby chciał coś dodać, ale w końcu odszedł, posyłając mu ostatnie spojrzenie i cicho zamykając za sobą drzwi.
Pozostawił po sobie tylko pytania.

-------
Ktoś żyje? O.O


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Jeżozwierz dnia Czw 12:57, 30 Sie 2012, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.forumpisarzy.fora.pl Strona Główna -> Opowiadania Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
MSHandwriting Theme Š Matt Sims 2004
phpBB  © 2001, 2004 phpBB Group
Regulamin